C Z
Ę Ć
P I E
R W S
Z A
Wspomnienia z Rosji
1944-1946
Poniedziałek 17 lipca l944
roku można uznać za punkt zwrotny w dziejach wileńskiej Armii Krajowej.
Komendant Okręgu gen. Wilk (płk Aleksander Krzyżanowski) został
zaproszony do dowódcy 3 Frontu Białoruskiego gen. Czerniachowskiego, do Wilna,
ul. Kociuszki l6, w celu sfinalizowania polsko-sowieckiej umowy wojskowej.
Dowódcy brygad mieli stawić się na odprawę z dowództwem sowieckim w Boguszach.
Wieczorem do Komendy Okręgu dotarła wiadomoć o rozbrojeniu i aresztowaniu
oficerów polskich wezwanych na odprawę.
W
Komendzie pozostało niewielu oficerów. Najstarszy stopniem i wiekiem ppłk Izydor Blumski, ps. Strychański, objšł dowództwo. Z naszej radiostacji
nadano depeszę o nowo zaistniałej sytuacji. A jeszcze wczoraj, tj. 16 lipca, depeszowalimy:
Polskoć miasta bije w oczy. Pełno naszych żołnierzy. Szpitale przepełnione,
wszystkie w polskich rękach. W fabrykach
i warsztatach tworzš się komitety i zarzšdy polskie. Władze
administracyjne ujawniš się w najbliższym czasie. O zmroku wyszedł do nas ppłk
Blumski i ogłosił swojš decyzję:
Akcja ŤBurzať trwa. Będziemy przebijać się Puszczš Rudnickš do Warszawy. Do
ostatecznego wyjanienia naszej sytuacji między aliantami nie należy wchodzić w
działania bojowe z armiš sowieckš. Ponieważ nasza sytuacja radykalnie się
zmieniła, każdy żołnierz podejmuje samodzielnš decyzję: czy pozostanie na
rodzinnych terenach, wyczekujšc dalszego rozwoju wydarzeń, czy popieszy ku
Warszawie.
Owiadczenie to
wywołało różne reakcje. Jedni, szczególnie miejscowi chłopi, zadecydowali o
pozostaniu, drudzy, bardziej zdeterminowani, postanowili przebijać się do
Warszawy. Zdarzył się jednak i inny, odosobniony, przypadek: jeden z
miejscowych podoficerów wycišgnšł pistolet, rozpaczliwie wołajšc: To zdrada!
Nie możecie tu nas zostawić! Jestemy wojskiem, dowódcy odpowiadajš za los
swoich żołnierzy. Z trudem udało się rozbroić desperata. Z bratem Jerzym (ps. Mur) bez wahania postanowilimy
dołšczyć do grupy zmierzajšcej do Warszawy. W pónych godzinach wieczornych
nastšpiły pożegnania, wymienialimy się broniš. Mój brat dostał od kogo, kto
postanowił wracać do domu, sowieckš
dziesištkę (karabin samopowtarzalny, 10‑strzałowy, Siemionowa-Tokariewa) oraz sporo granatów,
zarówno trzonkowych,
jak i jajkowych. Ja swego mauzera nie chciałem zamienić na innš broń.
W nocy ruszylimy do Puszczy Rudnickiej. Nasza kolumna składała się z pieszych,
konnych i wozów chłopskich, stanowišcych tabory. Jeszcze nocš osišgnęlimy
skraj puszczy. W pewnym momencie poczulimy odrażajšcš, słodkawš woń
rozkładajšcego się ciała. Nikt jednak nie próbował dociec, co to było.
W dzień tempo marszu spadło, gdyż musielimy być ostrożniejsi. Co chwila przelatywał niziutko kukurunik (samolot Po-2), z czerwonymi gwiazdami, gdzie w dali słychać było pomruk czołgowych silników. Od paru dni jakie oddziały sowieckie miały nas na oku. Z wyżywieniem było bardzo le, pod wieczór dostalimy pierwszy posiłek po menażce zupy z mięsa zabitej pociskiem krowy, bez ziemniaków, kaszy, soli i jakichkolwiek przypraw. Mimo głodu danie to spożywalimy niezbyt ochoczo, jedynie kawałki mięsa były jadalne, sama zupa, a właciwie ciecz tłusta i bez smaku była okropna. Każdy jednak zjadł swojš porcję. Nocš kluczylimy po lenych wertepach. Byłem kompletnie wyczerpany, dokuczał głód, brak snu, owrzodzenia, a szczególnie duży czyrak na lewej nodze. Z zazdrociš spoglšdałem na nielicznych konnych i mylałem o swoich koniach z plutonu kawalerii ORKO.
Nad ranem, 19 lipca, rozdzielano resztki zapasów
żywnociowych, chleb i słoninę, gdy
nagle padło kilka strzałów i ujrzelimy otaczajšcych już nas żołnierzy
sowieckich. Częci naszej grupy udało się wymknšć. Gdzie na czele
kolumny, dosłownie z ršk sowieckich, wymknšł się na koniu inspektor mjr Jarema (Czesław Dębicki),
ostatnio d-ca 3 Zgrupowania. Jego potężna postać tylko mignęła wród drzew.
Zostało nas zaledwie kilku. Trzymalimy się z bratem razem, nie odstępujšc od
siebie na krok. Bylimy zupełnie zdezorientowani. Nie mielimy żadnego planu
działania i nie wiedzielimy, w jakim kierunku mamy podšżać, brnęlimy przez
lene chaszcze zupełnie na olep. Około południa usłyszelimy krótkie serie
pepeszy i gromkie okrzyki: Zdawajties! Wy okrużenny! (Poddajcie się! Jestecie
okršżeni!). Apatycznie wyszedłem na lenš drogę. Z dala zobaczyłem żołnierza pogranicznika w ciemnozielonej czapce.
Machinalnie wycišgnšłem z mauzera zamek i rzuciłem go w krzaki. Za
mnš mój brat szamotał się z magazynkiem swojej dziesištki. Na
polanie było już kilku obcych żołnierzy, którzy rozbrajali naszych chłopców.
Jeden z nich, odbierajšc mi karabin, zapytał: Czto, ty oficer? Zdziwiło mnie
to pytanie, gdyż byłem drobnym chłopakiem, bez nakrycia głowy, hełm porzuciłem
wczeniej, wojskowa czapka została
w motocyklu, a moje szczenięce lata nie pasowały do tej rangi.
Odpowiedziałem, nieco wylękniony: Nie. On za, wskazujšc na proporczyki
naszyte na moim płaszczu, kontynuował:
A eto czto ?
13 pułk ułanów odpowiedziałem.
Wkrótce z małych grupek naszych chłopców,
wyprowadzanych z lasu, zebrała się kilkudziesięcioosobowa gromada. Pod konwojem
przeprowadzono nas do wsi Rudniki. Poza wsiš, opodal wiejskiego cmentarza, przy
stawku i ciekawej dzwonnicy wystawionej ku pamięci polskich powstańców z
1863 r., założono nam prowizoryczny obóz. Patrzšc nań, pomylałem: czy my też
podzielimy losy naszych pradziadów? Gdzie tym razem Moskwa nas wywiezie?
Wieczorem dostalimy smacznš zupę z kuchni polowej, stojšcej obok jednostki
sowieckiej. Kucharz, mówišcy po polsku, pocieszał nas: Nie bójcie się, jeszcze
zrobiš z was porzšdne wojsko i będziecie razem z nami bić faszystów.
W podobny sposób uspokajał nas starszy stopniem oficer NKWD, którego
przydzielono do pilnowania nas. Pilnowani bylimy dobrze, spalimy na gołej
ziemi, otoczeni strażš, z broniš gotowš do strzału, z ustawionym
odpowiednio ckm-em, ale traktowano nas doć dobrze.
20 lipca, o wicie,
rozpoczęlimy marsz do punktu zbornego w starym zamku królewskim w Miednikach.
Dzień był upalny. Przechodzilimy obok pól dojrzałego zboża. Rano nie
dostalimy jedzenia, więc rwalimy kłosy, rozcieralimy je w dłoniach i
jedlimy ziarno. Na szosie dołšczano do nas grupy rozbrojonych naszych
chłopców, kolumna stale rosła. Co kilka kilometrów robiono odpoczynek,
najczęciej nad rzeczkš lub stawem, umożliwiajšc nam ugaszenie pragnienia i odwieżenie się. Po drodze spotykalimy
miejscowych cywilów, eskortowanych przez uzbrojone patrole czerwonoarmiejców,
z charakterystycznymi sztykami (bagnetami) na karabinach. W ten
sposób odbywał się pobór rekrutów. Z bratem trzymalimy się ramię przy
ramieniu. Rozważalimy nasze położenie i wtedy brat przekonał mnie
o koniecznoci ucieczki. Przechodzšc przez wie Pawłowo, postanowilimy,
że zrobimy to włanie tutaj, bo brat znał tę okolicę. Przy pierwszej nadarzajšcej
się okazji dał nura w bocznš uliczkę, ja przez chwilę zawahałem się
i wtedy... kolumna zatrzymała się. Konwojenci uformowali czworobok, majšc
baczenie na każdy niewłaciwy nasz ruch. Niemiała próba uskoczenia w bok
wywołała natychmiastowš reakcję konwojenta, warknšł na mnie: A ty kuda! Budu
strelat! (A ty gdzie! Będę strzelał!). Po chwili zaczšłem szukać miejsca do ukrycia się w zarolach nad stawem, ale na taki pomysł
wpadli wczeniej już inni i odganiali mnie stamtšd szeptem, by nie zwrócić
uwagi strażników. Wkrótce jednak padła komenda: W kołonnu stanawis! (Stawać
do kolumny!) i zrezygnowany wypełniłem rozkaz. Kiedy odchodzilimy, konny
konwojent, przejeżdżajšc obok stawu, oddał do zaroli kilka serii
z automatu. Jak się okazało,
ukrytym tam chłopcom nic się jednak nie stało.
Pod wieczór
przekroczylimy bramę zamku w Miednikach, z którego pozostały tylko wysokie
mury, bez budowli. Na rodku placu postawiono baraki, gdzie mieciło się
ambulatorium, szpitalik i dowództwo. Już przy bramie spotkałem wielu
znajomych. Przydzielono mnie do 13 grupy, ale póniej przeniosłem się do
pierwszej, gdzie był Tosiek, Dan i inni koledzy. Kiedy po wielu latach, w 1980
r., odwiedzałem Miedniki z moim litewskim przyjacielem i podałem mu liczbę
około 5-6 tysięcy tu internowanych, nie mógł uwierzyć, że można było tylu
ludzi na tej przestrzeni pomiecić. Faktycznie, było bardzo ciasno. Spalimy
obok siebie jak ledzie w beczce. Nie
nadšżano z kopaniem latryn. Zaraz po rozlokowaniu udałem się do ambulatorium.
Rana na nodze wyglšdała gronie, nie chciała się goić, powstało tzw. dzikie
mięso. Sanitariusz zapytał: Czy to postrzał? Nie, to tylko wrzód.
Otrzymałem pierwszy normalny opatrunek. Bylimy okropnie zawszawieni. Próby
odwszawienia nas partiami, po 200-300 osób, w polowej woszoprutce, mało co
dawały. Po powrocie do obozu każdy z nas mógł na zawołanie wycišgnšć ze swej odzieży małe
żyjštko wesz.
W niedzielę, 23 lipca, za
zgodš sowieckiego komendanta obozu, przyniesiono z miejscowego drewnianego
kociółka w. Kazimierza naczynia
i szaty liturgiczne. Był piękny dzień. Błękit lipcowego nieba usłany
białymi cumulusami, a w dole, otoczeni wiekowymi ruinami miednickiego zamku,
klęczeli stłoczeni żołnierze. Odprawiała się ich ostatnia msza w. przed
opuszczeniem ziemi rodzinnej. We mszy uczestniczyli wszyscy jak jeden mšż. Była
to chwila podniosła i wzruszajšca nawet dla ludzi o twardych sercach, którzy być może od dawna nie
uczestniczyli w praktykach religijnych. W niejednym oku zabłysła łza. Po
mszy kapelan udzielił powszechnego absolutorium in articulo mortis
(wyspowiadanie wielotysięcznej masy żołnierskiej było fizycznš
niemożliwociš). Nie zdawałem sobie wtedy sprawy, że następnej mszy w. w
podobnym towarzystwie wysłucham dopiero 13 stycznia 1946 r. w Białej
Podlasce, po powrocie z wygnania.
Obóz w Miednikach. Na
zdjęciu widoczne baraki: stajnie, w
których mieciła się częć
żołnierzy (reszta biwakowała pod
chmurkš). Fot. Stanisław Białożyt.
W
następnym tygodniu, 25 lipca, do Miednik przyjechali wojskowym willysem: mjr
Soroka, jaki porucznik (niektórzy mówili, że mógł to być Jerzy Putrament, inni zapewniali, że był to
Anatol Mikułko obaj znani
z przekonań komunistycznych) i kapral kierowca z armii gen. Berlinga.
Wywołało to zrozumiałe poruszenie. Mjr Soroko ze sterty kamieni przy bramie
wygłosił krótkie przemówienie, apelujšc o dobrowolne zacišgnięcie się do armii
Berlinga, walczšcej jak mówił u boku zwycięskiej Armii Czerwonej. Na
pytania dotyczšce spraw polskich, niestety, nie potrafił konkretnie
odpowiedzieć. Wprawdzie mówił, że istnieje już rzšd polski, ale poza
nazwiskiem gen. Berlinga nikogo nie
umiał wymienić.
W międzyczasie ustawiono
kilka stolików, przy których młode dziewczęta, w mundurach najczęciej
młodszych lejtenantów, rozpoczęły zapisywanie ochotników. Zgłosiło się około
300 chętnych, których następnie wyprowadzono poza mury naszego odosobnienia.
Nazajutrz mjr Soroka
próbował jeszcze raz agitować i przekonywać, że
nie ma dla nas innej rozsšdnej drogi wyjcia. Jego niepoprawna
polszczyzna, a raczej trochę
polonizowana mowa rosyjska, nie budziła zaufania i wywoływała miech. Żšdano
powrotu naszego gen. Wilka. Jestemy żołnierzami Armii Krajowej, mamy swoje
dowództwo i Rzšd Polski w Londynie. Chcemy walczyć z Niemcami tak, jak to robilimy
dotychczas!. Zdenerwowany agitator skwitował to lapidarnie: Nie chatitie w armiu Bierlinga, to budietie kamieni woracziwat! (Nie chcecie do armii Berlinga, to będziecie
kamienie przewracać).
I tak propagandowa akcja, majšca na celu dobrowolne przejcie żołnierzy
AK do armii gen.
Berlinga, nie wypaliła. Nawet ochotnicy z poprzedniego dnia zostali przyprowadzeni
z powrotem, tyle że było ich już mniej,
bo częć sama uciekła już
wczeniej.
Którego
dnia zawołali mnie koledzy, abym włšczył się do grupy beczkowozów.
Codziennie wóz z kilkoma beczkami, cišgniony przez l2-15 żołnierzy, kilka razy
wyjeżdżał po wodę, czerpanš ze studni poza obozem.
Okazało się, że poza murami czekała na mnie moja Mama. Miała przygotowane dla mnie cywilne ubranie, samogon i pienišdze dla konwojentów. Dogadała się z konwojujšcymi żołnierzami, iż nie zauważš, że pozostanę poza obozem. Spotkanie było bardzo radosne. Mama namawiała mnie na powrót do domu. Nie posłuchałem, argumentujšc: Nie może spotkać nas nic złego. Jest nas zbyt dużo, nasze władze nie pozwolš, aby stała się nam krzywda. Na pewno zostaniemy wcieleni do prawdziwego wojska polskiego. Taka opinia panowała zresztš nie tylko wród nas, bo zdarzało się, że młodzi Polacy, chcšc uniknšć poboru do sowieckiej armii, przychodzili dobrowolnie do naszego obozu. Biedna Mama, mimo łez i prób, nie zdołała zmienić mego postanowienia, podobnie jak kiedy nie powstrzymała mnie przed wyjciem do partyzantki. Ostatnie uciski, pocałunki, błogosławieństwa i wróciłem do obozu. Od Mamy wzišłem tylko swój dowód tożsamoci, bo przewidywałem, że może mi się przydać, na przykład na wypadek ucieczki.
Upały, wszawica, brak podstawowych warunków
sanitarnych wszystko to spowodowało, że pojawiły się pierwsze przypadki
tyfusu. Sytuacja wymagała jak najszybszego działania. Chorych izolowano
i wywożono z obozu.
Nowenna do Serca Jezusowego, wydana 6.02.1940 r. w Wilnie, z imprimatur biskupa
Michalkiewicza, który bierzmował mnie w 1935 r. w kociele w. Michała w Wilnie. Służyła mi jako ksišżeczka
do nabożeństwa. Stale nosiłem jš przy
sobie, razem z obrazkiem Matki Boskiej
stšd silne zużycie.
Obrazek Matki Boskiej
Częstochowskiej. Otrzymałem go od ojca
pocztš polowš AK w Dziewieniszkach. Na odwrocie znajduje się znana
modlitwa błagalna o
zawierzenie Jej opiece.
Ryngraf wykonany dla
mnie przez Henryka Sawalę w lasach podmoskiewskich
W pištek, 28 lipca, poddano nas bardzo cisłej osobistej rewizji. Zabierano właciwie wszystko, nawet zegarki, a szczególnie wszelkie dokumenty, papiery. Poza metalowš puszkš od niemieckiej maski gazowej, która służyła mi za menażkę, nie miałem żadnego dobytku. Dowód tożsamoci, który wzišłem od Mamy, ukryłem pod darniš. Podczas rewizji miałem przy sobie nowennę do Najwiętszego Serca Jezusa i mały obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej, który otrzymałem od Ojca pocztš polowš, jeszcze kiedy byłem w oddziale Groma (ORKO). Te jedyne papiery, jakie posiadałem, sam, bez oporu, złożyłem na stercie rekwirowanych rzeczy. I wtedy młody żołnierz, o skonych oczach Azjaty, zapytał dyskretnie: A eto k moleniu? (A to do modlitwy?). Potwierdziłem, a wtedy on rozejrzał się, czy nikt nie patrzy i wyszeptał: Sprjacz! (schowaj). Skwapliwie schowałem te moje jedyne pamištki z domu. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, jak ważnš rolę odegra ten mały obrazek Matki Boskiej w najtrudniejszych chwilach mojego życia w Rosji.
W sobotę, 29 lipca, nastšpił wymarsz do stacji
Kiena. Przemarsz odbywał się w zwartym szyku, pod silnym konwojem straży
granicznej. Oficerów i podoficerów odseparowano od nas i odrębnym transportem
odesłano jak póniej dowiedzielimy się do Riazania. Nasz przemarsz przez
osiedla i wioski wywoływał wszędzie ogromne poruszenie. Nigdy nie zapomnę
widoku bezradnych konwojentów, bezskutecznie spychajšcych bagnetami
w pochwach, nasadzonych na dziesištki, tłum napierajšcych kobiet,
żegnajšcych nas ze łzami. Być może były wród nich matki, siostry naszych
chłopców. Te biedne, zapłakane kobiety wynosiły z domów to, co miały:
chleb, mleko, jabłka, ale co najważniejsze swoje serca. Były to przejmujšce sceny, wiadczšce w
ciężkiej chwili historii o naszej jednoci narodowej. Nawet wrogo do nas
nastawieni konwojenci doznawali wstrzšsu i okazywali się bezradni wobec
takiej postawy bezbronnego przecież tłumu. Na małej stacyjce Kiena załadowano
nas do wagonów towarowych:
po 90 osób do wagonów 4-osiowych, po 45 osób do 2-osiowych. Ciasnota była
ogromna. Wagony, zadrutowane od zewnštrz i strzeżone przez uzbrojonych
konwojentów sowieckiej straży granicznej, nie miały żadnego wyposażenia.
W nocy z 29 na 30 lipca transport ruszył poprzez Mołodeczno na wschód. Podobno były próby ucieczki, wtedy nikt z nas nie wiedział jednak, z jakim skutkiem. 3l lipca przekroczylimy w Olechnowiczach dawnš granicę polsko-sowieckš, a 1 sierpnia przejechalimy Mińsk i Borysów. Zaczęła się prawdziwa gehenna. Upał był okropny. Dostawalimy tylko suchy prowiant suchary, czasami chleb, rybę wędzonš i ani kropli wody lub innych płynów. Transport z trudem przeciskał się w głšb Rosji pod pršd licznym eszelonom zmierzajšcym na zachód, na front. Pocišgi te miały oczywicie pierwszeństwo, a więc cišgle wyczekiwalimy na wolny przejazd. W czasie postojów wołalimy o wodę, ale ludnoć, dowiadczona strasznymi przejciami wojennymi, nie reagowała na nasze proby. Brak współczucia wynikał i z tego, że mielimy strażników w zielonych czapkach pograniczników, zdradzajšcych NKWD. Zdarzył się nawet przypadek, chyba w Orszy, kiedy gromadka wyrostków z okrzykami: Prokljatyje frycy! obrzuciła na stacji nasze wagony kamieniami. Prawdopodobnie wzięli nas za niemieckich jeńców, do których każdy pałał tu wówczas nieopisanš nienawiciš, powodowanš nie tylko intensywnš propagandš, ale przede wszystkim ogromem krzywd wyrzšdzonych przez Niemców.
3 sierpnia dotarlimy do Smoleńska. Zaczšł padać zbawczy deszcz. Do wszelkich naczyń, jakie posiadalimy, łapalimy ciekajšcš deszczówkę. Nareszcie moglimy ugasić pragnienie. Większoć z nas była w stanie psychicznej depresji. Stan ten wynikał z naszego beznadziejnego położenia, pogłębiał go również przerażajšcy krajobraz całkowicie zniszczonego kraju, przez który snuł się nasz transport. Smoleńsk utkwił mi w pamięci jako olbrzymi, potwornie okaleczały jar ruin i pogorzelisk, w którym gdzie- niegdzie próbowali gniedzić się ludzie, a właciwie ich nędzne cienie. Obraz ten do dzi tkwi w mojej pamięci jako memento przeciw wojnie, dowód ludzkiej nienawici i barbarzyństwa.
Mimo apatii, która ogarnęła większoć z nas,
ledzilimy kierunek podróży. Kiedy 4 sierpnia osišgnęlimy Wiamę i tam
zmienił się nasz kurs ze wschodniego na południowo-wschodni, wstšpiła w nas
otucha. Jedziemy na południe, a więc jeszcze nic straconego! Przekażš nas
zachodnim aliantom, będziemy znowu żołnierzami. Pójdziemy na bój
za wolnoć naszej umęczonej Ojczyzny. Dotychczasowe postępowanie z nami
nie wróżyło jednak nic dobrego. Bylimy przecież traktowani dotšd jak jeńcy
wojenni.
Tylko raz dziennie transport zatrzymywał się w
otwartym polu i wypuszczano nas z wagonów w celu załatwienia potrzeb
fizjologicznych. Z obu stron szpaler konwojentów, z broniš skierowanš ku
nam, gotowš do otwarcia ognia na wypadek próby ucieczki. Musiał to
być arcyzabawny widok, kiedy każdy z nas wypinał swój nagi poladek
na skierowane złowrogo lufy pepesz strażników. Podczas jednego z
ostatnich takich postojów odkrylimy wodę w rowie przy torach.
Błyskawicznie skoczylimy do wagonu po naczynia, ja po swojš menażkę, za
którš służyła mi puszka po niemieckiej masce gazowej. W wodzie były
kijanki i zielone glony, mimo to, po odcedzeniu przez brudny
bandaż, łapczywie gasilimy pragnienie po słonych ledziach, które
stanowiły nasz ostatni posiłek. Na skutek długo nie czekałem
zachorowałem na krwawš dyzenterię.
5 sierpnia, w nocy, pocišg zatrzymał się w
Kałudze. Rano usłyszelimy dwięki wojskowej orkiestry, grano marsze wojskowe i
krakowiaka. Wagony otworzono i padła komenda ich opuszczenia. Na peron wylała
się kilku-tysięczna rzesza naszej braci. Bylimy oszołomieni i tš orkiestrš i zmianš
podejcia naszych sojuszników. Padła rosyjska komenda: Strojsia! Oficerowie
i podoficerowie sowieccy uformowali nas w pododdziały tak jak jechalimy w
wagonach. Nie bardzo rozumielimy, zarówno podawanych komend, jak i nagłej
odmiany naszego losu. Naszych nowych przełożonych denerwowało, że nie
reagujemy na ich komendy: Smirno!, Szagom marsz!, Dzierży nożku! i inne,
które słyszelimy po raz pierwszy (Bacznoć! Naprzód marsz! Trzymaj krok!).
Niektórzy próbowali nas strofować: Czto wy za bojcy?. Z naszej strony
odezwały się głosy, że my żołnierze, a nie jeńcy.
W końcu potworzyły się małe kolumny i w takt
orkiestry przemaszerowalimy przed
grupš oficerów na czele z płk. Jermołowem, który salutujšc taksował
przechodzšce oddziały okiem frontowego dowódcy. Maszerujšc przez miasto,
domylalimy się już, że zostalimy przekazani jakiej jednostce wojskowej.
Najważniejsze, że nie groziła nam eskorta z broniš gotowš do
mierciononego strzału.
Zaczšł się nowy etap w naszym życiu. Jak póniej
nas pouczono na zajęciach
wychowania politycznego (politzaniatja), zostalimy zmobilizowani przez
Wojenkamat Miedniki do Czerwonej Armii. Uznano nas za obywateli Zwišzku
Sowieckiego, których obowišzkiem jest obrona napadniętego przez Niemców wielkiego
Kraju Rad.
Droga
do Kaługi:
|
Powrót
do Polski:
|
10.12.45
Barmino
|
|
13.12.45
Moskwa, Kirow
|
|
2.08.44 Orsza |
3.01.46 Kirow wyjazd |
3.08.44
Smoleńsk
|
|
4.08.44
Wiama
|
|
4/5.08.44 Kaługa
|
W
kałuskich koszarach dowiedzielimy się, że jestemy żołnierzami 361 zapasowego
pułku piechoty zwycięskiej Armii Czerwonej.
Podzielono nas na bataliony, kompanie (roty)
i plutony (wzwody). Z tych, którzy podali do ewidencji
pochodzenie z terenów Polski centralnej, utworzono odrębny batalion, nazwany
zabużańskim.
Niektórzy, posiadajšcy
lepsze buty lub inne częci osobistego ekwipunku, wymieniali je na chleb,
słoninę. Byłem wiadkiem, jak sowiecki oficer lotnictwa, o semickich rysach,
wymienił swoje podniszczone buty z brezentowymi, zielonymi cholewami na długie buty skórzane naturalnie z dopłatš chleba i słoniny.
Nowe dowództwo starało
się doprowadzić nas jak najszybciej do poziomu sprawnej jednostki
wojskowej. Ostrzyżono nas na zero, w ramach zwalczania wszawicy wykšpano w
łani pułkowej i przemundurowano w nowe sorty mundurowe. Z zachowanego do
dzisiaj pokwitowania zdania starej odzieży wiem, że miało to miejsce dokładnie
12 sierpnia 1944 r.
Jak
już wczeniej wspomniałem, w czasie drogi do Kaługi napiłem się wody z rowu
przy torach i zachorowałem na krwawš dyzenterię. Ponieważ rana na nodze wcišż
nie goiła się, zostałem wcielony do batalionu chorych (sanbat), który miecił
się w odosobnionym budynku położonym między kompleksem koszarowym z dowództwem
pułku a białymi koszarami, na
terenie ćwiczebnym, gdzie ulokowano pozostałe bataliony. W mojej jednostce nie
było nikogo ze znajomych. Stan mego zdrowia męczšca biegunka i silny wstrzšs
psychiczny wywołał stan apatii, kompletnego zobojętnienia. Wszystko
wykonywałem jak bezduszny automat w jakim koszmarnym półnie. Zamknšłem się w
sobie, nie dopuszczałem
do wiadomoci jakiejkolwiek aprobaty tego, co się stało.
Wkrótce
dowiedzielimy się, że obowišzujš nas rygory i regulamin Armii Czerwonej przewidujšcy dużš iloć zajęć
polityczno-wychowawczych, tzw. politzanjatia. Były one dla nas
całkowitš nowociš. Poczštkowo nie moglimy znieć naiwnych i kłamliwych
interpretacji, szczególnie dotyczšcych spraw polskich. Polski Rzšd Londyński
był zaciekle atakowany przez politruków. Jako dowód jego zbrodniczej działalnoci
wobec narodu polskiego wskazywali oni trwajšce w tym czasie Powstanie
Warszawskie. Poczštkowo próbowalimy dyskutować z politrukami, ale widzšc, że
nic to nie daje, biernie słuchalimy ich wywodów, bez jakiejkolwiek akceptacji
oczywicie. Politrucy z podziwu godnym uporem dršżyli nasze umysły,
do których jednak żaden ich argument nie trafiał. W końcu oni formalnie
uznali, że spełniajš swoje obowišzki należycie, a my po prostu nie reagowalimy
nawet na największe absurdy. Na koniec
wykładu padało sakramentalne: Woprosy jest?. Głuche milczenie słuchaczy było
kwitowane prawie z ulgš: No, choroszo, wsio jasno.
Ten
odcinek pracy uwiadamiajšco-wychowawczej politrucy uznali za wygrany. Za to wojskowi
instruktorzy mieli inny orzech do zgryzienia. Nasi, dowiadczeni w partyzantce,
dobrze obeznani z broniš i nie stronišcy od wykonywania żołnierskiego
rzemiosła w nowych warunkach, bojkotowali język rosyjski. Większoć z nas,
szczególnie ci pochodzšcy z Wileńszczyzny, znali język rosyjski bšd ze szkoły,
bšd z innych kontaktów z ludnociš białoruskš lub rosyjskš. W krótkim więc
czasie przyswoilimy sobie terminologię wojskowš w tym języku: komendy
musztry, nazwy broni i jej częci składowe. Pytani przez szkolšcych nas podoficerów
lub młodszych oficerów, odpowiadalimy prawidłowo, ale po polsku. Poczštkowo
było to tolerowane, ale potem próbowano na różne sposoby zmusić nas do
udzielania odpowiedzi po rosyjsku. W tym celu
stosowano indywidualne kary porzšdkowe, jak np. sprzštanie poza kolejnociš
oraz kary zbiorowe dla całego plutonu. Były też i perswazje dobrym
słowem, które polegały na odwoływaniu się do ambicji i dumy narodowej.
Np. sierżant (podoficer) tak próbował nakłonić nas do odpowiedzi w
urzędowym języku: Wy, abrazowannyje liudi, mołodyje i nie umiejetie
otwieczat na ruskom jazyku. Ja ucził niegramotnych i oni mogli kak
pałagajetsia. Dumaju, czto Polaki eto umnyj narod. (Wy, wykształceni,
młodzi ludzie i nie potraficie odpowiadać po rosyjsku. Ja uczyłem ludzi
niewykształconych i oni potrafili odpowiadać tak jak trzeba. Mylę, że Polacy to mšdry naród). W końcu jednak instruktorzy
zrozumieli, że jest to forma protestu,
buntu.
Podobnie było ze piewem zbiorowym. Poczštkowo tolerowano, kiedy na komendę: Rota piewa! podejmowalimy ochoczo nasze polskie, żołnierskie piosenki. Póniej uczono nas piosenek rosyjskich, które najczęciej intonował sierżant zapiewajło, a reszta podejmowała wyuczony refren. Próby niepodejmowania refrenu lub piewania w jego miejsce piosenki polskiej były traktowane przez niektórych oficerów jako brak subordynacji, za co karano dodatkowš porcjš strojawoj (musztry).
Sowiecka kadra
z niejednego pieca chleb jadła i dowiadczyła znacznie więcej niż poczštkowo
mylelimy. Kiedy podjšłem rozmowę z sierżantem na temat odniesionych
przez niego ran. W okresie wojny żołnierze radzieccy nosili na bluzach
oznaczenia ran: żółty pasek oznaczał ciężkie ranienie, czerwony lekkie.
Opowiadajšc o bitwach i miejscach, gdzie go to spotkało, w pewnym momencie nadmienił: Byłem wtedy d-cš roty, w
stopniu st. lejt. Zdumiałem się, jak jest to możliwe, skoro aktualnie nosił
dystynkcje sierżanta, czyli podoficera. On popatrzył na mnie z wyrozumieniem i
odrzekł: Dwukrotnie zaczynałem od szeregowca i dochodziłem do stopni
oficerskich, przelewajšc krew na różnych
frontach. Trzeci raz wystarczy mi już ten stopień. W wypadku poważniejszego
okaleczenia na froncie będę miał większš szansę wrócić do cywila, oficerów
tak szybko nie zwalniajš. Próbowałem wtedy mówić co o zaszczycie bycia
oficerem, ale popatrzył tylko na mnie z politowaniem i krótko skwitował:
Ech, malczik, czto ty znajesz o żyzni, ty nawierno jeszczo nastajaszczej
wajny nie widał. Znaczna częć sowieckiej kadry musiała dowiadczyć okropnoci
wojny, wielu miało za sobš podobne przeżycia jak mój sierżant. Z tego wynikało
ich podejcie do niektórych obowišzków. Po porannej gimnastyce i niadaniu
pododdziały wyruszały na ćwiczenia, nasi dowódcy po przybyciu na pułkowy
poligon robili nam dłuższe przerwy i opalali się razem z nami na
sierpniowym słońcu, uważajšc, że podstawowe umiejętnoci żołnierskie już
posiadamy, a reszty douczymy się na froncie. Sielanka być może trwałaby dłużej,
ale którego dnia d-ca naszego pułku płk Jermołow wyruszył, niezauważony,
konnš bryczuszkš na poligon, aby skontrolować osobicie przebieg szkolenia.
Po powrocie z inspekcji wezwał kombatów (d-ców batalionów) i na oczach
całego pułku poddał ich podstawowej musztrze rekruckiej. Kiedy kombackie
gimnastiorki (bluzy wojskowe) zrobiły się
mokre od potu, pułkownik przerwał musztrę i rozkazał: A teraz
powtórzyć to ze swoimi Ťkomrotamiť (d-cy kompanii), ci z kolei powtórzš reedukację
z Ťkomwzwodamiť (d-cy plutonu), którzy podejmš właciwe szkolenie żołnierzy.
No i zaczęło się wyciskanie z nas potu. Czas został zapełniony intensywnymi
ćwiczeniami, stawalimy się automatami. Komendę strojsia znienawidzilimy,
sam jej dwięk porażał nas. Dowódca pułku codziennie osobicie lustrował to
jeden, to drugi batalion wyruszajšcy na ćwiczenia. Póniej, tuż przed
poligonem, na swojej słynnej, konnej bryczce, odbierał przeglšd całoci.
Przeglšdy urozmaicał różnymi ćwiczeniami, jak: szyk defiladowy, z rużiom
na rukie (karabiny w ręce, z bagnetem tuż przy uchu poprzednika), bieg
w maskach przeciwgazowych, normalny marsz w takt orkiestry lub z pieniš
na ustach itp. Powiedzieć trzeba, iż w czasie ćwiczeń używalimy broni
niesprawnej, np. z przewierconymi komorami nabojowymi, a często
tylko drewnianych atrap karabinów. Najwięcej potu wyciskała z nas nauka
okopywania się, a szczególnie kopanie transzei z gniazdami na ckm czy rkm.
Uczono nas nawet szermierki, tzn. podstawowych pchnięć bagnetem
na karabinie (dlinnym koli, korotkim koli długim kłuj, krótkim kłuj).
Nie bardzo wierzylimy, aby ta nauka mogła być przydatna w prawdziwej
walce, ale żołnierza nikt nie pyta o
zdanie. Taki był program szkolenia.
Po kilku
latach kto próbował przeanalizować dzienny rozkład naszych zajęć w Kałudze,
zestawiajšc je w poniższš tabelkę*:
Godzina od - do |
Rodzaj czynnoci |
Czas trwania: godzin
minut |
|
6:00 6:04 6:04 6:08 6:08 6:35 6:35 7:10 7:10
7:35 8:00 15:10 15:10 16:00 16:00 19:00 19:00 19:30 19:30 20:30 20:30 21:00 21:00 21:30 21:30 22:00 22:00 6:00 |
Ubieranie się i
opuszczenie koszar Potrzeby fizjologiczne Mycie się, przeglšd
poranny niadanie Zbiórka, przygotowanie do
zajęć Zajęcia przedpołudniowe Obiad Zajęcia popołudniowe Czyszczenie broni Zajęcia
polityczno-wychowawcze Kolacja Czas wolny zajęcia
indywidualne Zbiórka na apelu,
przygotowanie do snu Cisza nocna (sen) |
7 3 1 8 |
4 4 27 35 25 10 50 30 30 30 30 |
Zajęć praktycznych było 10 godzin. Wszystko odbywało się na komendę, np. zasiadanie do posiłku: na komendę się siadało, wstawało, a nawet były komendy: zdejm furażerkę i włóż furażerkę. Czas wolny z reguły był zajmowany na sšsiadujšce z nim zajęcia. W rezultacie nie było czasu na jakiekolwiek mylenie, tym charakteryzował się wyrafinowany system zagospodarowania czasu bojca.
Wszystkie
budynki koszarowe były zradiofonizowane, z głoników cišgle słyszelimy
komunikaty Sowinformbiura o zwycięskich walkach Armii Czerwonej,
posuwajšcej się po terytorium Polski. Armia ta dotarła już pod Warszawę.
Zbliżał się finał naszego szkolenia. Mielimy jeszcze
oddać po trzy strzały ze sprawnej broni na strzelnicy i złożyć przysięgę
wojskowš. Politrucy uczyli nas roty przysięgi, zaczynajšcej się od słów: Ja
grażdanin sowieckowo Sojuza.... To był główny powód naszej ostrej reakcji.
Już przy mundurowaniu nas w sowieckie sorty protestowalimy. Tłumaczono
nam, że nieważne, w jakim mundurze będziemy walczyć z odwiecznym wrogiem
Niemcami, że nosić mundur żołnierza bohaterskiej Armii to wielki honor
i zaszczyt. Polskiego umundurowania akurat teraz nie mamy, więc nie ma
problemu wyjaniali. Mimo dokładnej rewizji w Miednikach, wielu z nas zdołało
zachować różne drobne przedmioty, między innymi orzełki z czapek. Ja swojej
czapki już nie miałem, ale schowałem noszonš przez nasz oddział tekstylnš
biało-czerwonš tarczę z literami WP (Wojsko Polskie). Do dzisiaj jš
zachowałem jako jednš z nielicznych pamištek partyzanckich. Po otrzymaniu
furażerek z pięcioramiennymi gwiazdkami zamienilimy je na orzełki. Niestety,
reakcja naszych nowych przełożonych była błyskawiczna i skuteczna.
Przeprowadzano częste i niespodziewane rewizje, konfiskowano polskie oznaki,
a za zdejmowanie z furażerek rosyjskich gwiazdek groziły regulaminowe,
dokuczliwe kary porzšdkowe.
Kiedy przyszło do składania przysięgi, bylimy jednak stanowczy i jednomylni jak jeden mšż kategorycznie odmówilimy. Politrucy podjęli karkołomnš próbę przekonania nas. Sposób ich perswazji był następujšcy:
Oni:
Każdy żołnierz idšcy na front musi złożyć przysięgę. Takie jest wojskowe prawo.
My:
Przysięgę już składalimy jako żołnierze Armii Krajowej. Jestemy
Polakami i przysięgę składamy polskim władzom.
Oni:
To dobrze, że jestecie Polakami. W Zwišzku Sowieckim żyje wiele narodów. Jest
ich ponad 100. Nawet Murzyni mieszkajš w ZSRS, np.
Paul Robson, słynny amerykański piewak, poprosił o azyl w Sowietach.
My: Jestemy polskimi obywatelami i nigdy nie bylimy
obywatelami innego kraju, Zwišzku Sowieckiego też nie. Nie możemy więc składać
przysięgi sowieckiej.
Oni: Nie macie racji. Nasza Konstytucja zapewnia
automatyczne nabycie praw obywatelskich po trzyletnim pobycie w ZSRR.
My: Republikę Socjalistycznš Litwy proklamowano w
czerwcu 1940 r. Niemcy po roku napadli na Was i dopiero w lipcu 1944 r. ponownie wrócilicie na Litwę. Gdzież sš te 3 lata
Waszej władzy?
Oni: A Warszawa to polskie miasto?
My: Oczywicie, to nasza stolica.
Oni: Widzicie, tam sš teraz Niemcy. Podobnie było z
Wilnem i innymi terenami okupowanymi przez
Niemców. A więc od czerwca 1940 r. mieszkacie w sowieckiej republice i
upłynšł już trzyletni okres władzy sowieckiej, mimo niemieckiej okupacji Wilna.
Przecież okupowana Warszawa jest nadal
polskim miastem.
Każdy
zdawał sobie sprawę, że złożenie przysięgi byłoby wyrażeniem zgody na uznanie
nas za obywateli Kraju Rad. Nikt też sowieckiej przysięgi nie złożył.
Mimo konsternacji przełożonych z powodu naszej
buntowniczej postawy nie nastšpiły drastyczniejsze represje. Co się jednak
zmieniło. Przerwano szkolenia, głównie ostre strzelanie. Jaki czas zatrudniano
nas przy różnych pracach, jak: przenoszenie kilometrami cegieł ze
zbombardowanych domów w centrum miasta, przerzucanie hałd węgla w porcie
rzecznym celem zapobieżenia samozapłonowi, różne remonty na terenie koszar.
Po niadaniu, na zbiórce plutonów i kompanii, poszukiwano murarzy,
lusarzy, blacharzy, szewców i innych specjalistów, których kierowano do
różnych doranych robót, zarówno w jednostce, jak i poza niš. Takie wyjcia
na robotę, szczególnie poza koszary, dawały dużo sposobnoci do dokarmienia
się. Często pracodawca częstował na przykład ziemniakami, ogórkami. Czasem
można było co zahandlować z miejscowš ludnociš, zdarzało się ukrać
jakie jarzyny z ogródków, dlatego każdy chętnie zgłaszał się, kiedy
poszukiwano fachowców. Pewnego razu szukano murarzy i mój kolega namówił
mnie, abymy się zgłosili. Oddelegowano nas do murowania kominów przy kuchni
w białych koszarach. Większoć murarzy miała takie samo pojęcie
o murowaniu jak ja. Rezultat naszej całodziennej pracy był taki, że
wysoki komin kuchenny runšł zaraz po naszym odejciu. Na szczęcie, nie
spowodował szkód. W ogólnym chaosie organizacyjnym nie ustalono winnych
tego incydentu.
Zapotrzebowanie na naszš siłę roboczš w samej jednostce zaczęło maleć. Kompletowano więc różne grupy do wykonywania prac poza Kaługš. Przed wyjazdem zabierano nam nowe umundurowanie i dawano stare, mocno już sfatygowane, wydawano też kurtki watowane, tzw. buszłaty.
We wrzeniu
lub na poczštku padziernika wyjechałem z małš grupš (około plutonu) na roboty
za Moskwę, do Zaboria letniskowej miejscowoci jakiego ministerstwa. Na
drogę nasza grupa została zaopatrzona w suchy prowiant. Pierwszy raz dostalimy
po kawałku solonej słoniny, suchary, nawet rybnš konserwę, co wydało się nam
nie lada luksusem. Czekajšc na dworcu moskiewskim podmiejskiej kolei,
nieoczekiwanie zobaczylimy polskie
mundury, z czarno-czerwonymi wypustkami na kołnierzach płaszczów
byli to saperzy. Trochę udało się nam porozmawiać, ale niewiele się
dowiedzielimy po jakim przeszkoleniu jechali oni do swojej jednostki,
w Polsce jeszcze nie byli.
Zaborie
miejscowoć, do której przyjechalimy, była atrakcyjnie położona nad
jeziorem, w lesie z charakterystycznymi rosyjskimi brzozami. Do niedawna
stacjonowała tu duża jednostka wojsk spadochronowych, po których
pozostały ziemianki oraz inne urzšdzenia. Front był już daleko i obiekty
te były już wojsku niepotrzebne. Mielimy je rozbierać.
Licie już zaczęły
żółknšć, zbliżała się pora złotej jesieni. Zdawałoby się, że ten uroczy
pejzaż winien kojšco wpłynšć na mojš zbolałš duszę. Wszystko jednak wydawało mi
się tu obce, prawie wrogie natura, krajobraz. Uderzało mnie ubóstwo fauny:
ptaki trafiały się rzadko, ssaków było jeszcze mniej, prawie nie pamiętam
zwierzšt domowych, psów i kotów. Były to z pewnociš skutki okropnej
wojny, która swym bezlitosnym walcem przygniotła ten rozległy kraj. Wprawdzie
armia niemiecka nie dotarła tutaj, ale z opowiadań miejscowych ludzi
wiedzielimy, jak dramatyczne chwile oni przeżyli, kiedy wróg stał na
przedpolach Moskwy w 1941 r. Wszyscy wtedy potracili głowy. Mówiono, że
gdyby Niemcy zrzucili desant powietrzny poza linię frontu, najprawdopodobniej
Moskwa zostałaby zdobyta. I dalsze losy wojny mogłyby potoczyć się trudnymi do
przewidzenia torami.
Nasze
życie toczyło się tutaj inaczej niż w Kałudze. Ustała koszarowa dyscyplina,
która wszystkim nam dawała się we znaki. Nawet wyżywienie nieco się poprawiło.
Po wyczerpaniu się zapasów suchego prowiantu nasz
d-ca, nie mogšc uzyskać od lokalnych władz zaopatrzenia w żywnoć, podjšł jedynie słusznš decyzję:
wynajmowania nas jako siły roboczej.
Za pracę w
okolicznych kołchozach i sowchozach otrzymywalimy głównie ziemniaki i ogórki,
z chlebem było znacznie gorzej. Kołchozowa norma przewidywała tylko
Kiedy
wreszcie dostalimy swoje zaopatrzenie, moglimy wrócić do Zaboria.
Gospodarzem orodka był Gruzin zdemobilizowany, wyższy oficer marynarki
wojennej. Pilnował, abymy nie niszczyli materiałów budowlanych odzyskiwanych z
rozbieranych przez nas urzšdzeń wojskowych, torów przeszkód, ziemianek itd.
Zabrał się energicznie do porzšdkowania terenu, zaczšł też porzšdkować dawny
ogród tego orodka. Tam była najlżejsza praca. Często tam pracowałem i tam też
nauczyłem się jeć surowš kapustę, której sporo rosło w ogrodzie. Zjadałem parę
główek dziennie.
W końcu padziernika było
już bardzo chłodno. Zachorowałem, miałem wysokš temperaturę, dotkliwe boleci w
prawym boku, w pachwinie, straciłem całkowicie apetyt, co przełożonych
przekonało o autentycznoci mojej choroby. Miejscowa stara lekarka stwierdziła
zapalenie wyrostka robaczkowego i koniecznoć natychmiastowej operacji.
Najbliższy szpital był w Moskwie. Dowódca obawiał się, że kierujšc mnie do
szpitala może stracić z oczu bojca,
więc wolał przekazać mnie do jednostki w Kałudze. Niech tam się martwiš, co ze
mnš poczšć. Czas upływał, mój stan pogarszał się z dnia na dzień. Wreszcie
7 listopada 1944 r. zostałem wyprawiony w asycie dwóch podoficerów do Kaługi.
Do najbliższej podmiejskiej stacji kolei moskiewskiej było dobrych kilka
kilometrów. Padał gęsty nieg, mrona wichura przenikała do szpiku koci.
Miałem temperaturę powyżej
Lekarze, widzšc mojš wymizerowanš postać,
postanowili pozostawić mnie na rekonwalescencji. Pouczono mnie, iż przy
następnym ataku będzie niezbędna natychmiastowa operacja. Tydzień pobytu w kałuskim szpitalu, a może nieco
dłużej, zapamiętałem jako najbardziej komfortowy okres mego pobytu w Rosji. Nie
można twierdzić, abymy cierpieli tam głód, ale brak dostatecznej iloci
tłuszczów, witamin i innych niezbędnych składników w naszym wojennym jadłospisie
powodował stałe łaknienie. Trudno nam było pogodzić się, że kiedy, w
niedalekiej przecież jeszcze przeszłoci, można było wstać od stołu,
zostawiajšc na nim jedzenie. Psychoza niedosytu była tak silna, że jedzenie
stało się wcišż powracajšcym tematem rozmów. Problem wyżywienia obrazujš normy
żywnoci, jakie nas obowišzywały. Sowiecki bojec poza frontem (3 kategoria)
dostawał:
ˇ
c h l e b:
i na pewno odbiegał od wagowej normy; mówiono o dodawaniu do niego pewnej
iloci trocin jako błonnika do wypełnienia masy pieczywa; stanowił podstawę
naszego wyżywienia, a jego podział obrósł w legendę, został uwieczniony
w licznych wspomnieniach, poezji obozowej, a nawet karykaturze (Tadeusz
Ginko);
ˇ t ł u
s z c z:
ˇ m i ę
s o: 50-
ˇ c u k
i e r:
ˇ
l e d z i e: jeden mały lub pół dużego,
najczęciej jesieniš lub zimš, prawdopodobnie w miejsce mięsa; głowy ledzi
służyły do solenia gotowanych ziemniaków, najczęciej kradzionych z pól
kołchozowych; stanowiły uzupełnienie naszych
oficjalnych posiłków, przygotowywanych
w kuchni batalionowej.
Zupę z
kuchni pobierano w wiadrach, łšcznie z chlebem, na 10 osób. Przypadało jej
około pół litra na osobę. Najczęciej był to kapuniak, który nosił różne
nazwy, ale jedna zupa od drugiej niczym się nie różniła. W koszarach jadłospis był
bardziej urozmaicony. Drugie danie obiadowe to zazwyczaj: makaron,
częciej kasza jaglana, zwana pszeno, ryż lub ziemniaki, było tego bardzo mało. Ogólnie rzecz bioršc, gdyby obowišzujšce normy
trafiały do naszych żołšdków, może i nie byłoby tak le.
Ale najgęstsza zupa z kotła trafiała w podwójnej iloci dla kadry.
Jeżeli doliczyć do tego ubytki na rzecz kucharzy, ich pomocników, dyżurnych
i innych poredników w rozdziale
żywienia to ubytki te stanowiły ponad
25 %. Jedynym pocieszeniem mogło być stwierdzenie, że wszędzie tak jest, kiedy sš niedostatki. Większoć z nas to byli młodzi, zdrowi i dlatego mimo dużego
wysiłku fizycznego (intensywne szkolenie wojskowe, a póniej ciężka praca)
przetrwalimy.
Wkrótce po powrocie ze szpitala do koszar
skończył się mój pobyt w
Kałudze. Tuż przed Bożym Narodzeniem zebrano z koszar wszystkie niedobitki i
sformowanym, pełnym transportem kolejowym odesłano nas do lasu, gdzie pracowała już większoć
naszych chłopców.
Prawie
półroczny pobyt w nowych, trudnych warunkach wyrobił w każdym z nas
silny zmysł zaradnoci. Czasami
graniczył on z niezawinionym sabotażem czy przestępstwem, za co w normalnych
warunkach należałyby się surowe kary. Oto drobny przykład. Do lasu jechalimy
w nie zamkniętych wagonach, gdyż traktowano nas jak jednostkę wojskowš,
a nie jak więniów, więc każdy postój wykorzystywalimy na szukanie
pożywienia. Na stacjach stało zazwyczaj po kilka transportów z broniš, wojskiem
i różnym zaopatrzeniem. W wynajdywaniu żywnoci bylimy bezkonkurencyjni,
błyskawicznie penetrowalimy każdy wagon. Jednego razu wyszperalimy wagon
załadowany luzem ziarnem kaszy jaglanej. Pod wagonami ustawiła się kolejka.
Kto przemylny wywiercił otwór w podłodze zaplombowanego wagonu, z którego
wartko sypał się strumień żółtej kaszy. Chwilę kręciłem się bezradnie, nie
wiedzšc, do czego mógłbym to dobro brać, kiedy zobaczyłem, że wychodzšcy spod
wagonu taszczš dziwnego kształtu woreczki
ze zdobyczš. Wtedy i do mnie dotarł prosty pomysł wydzieram rękaw z buszłata (watowanej kurtki) i dociskam
się w kolejce do życiodajnego
otworu. Jeszcze nie napełniłem do końca swego woreczka-rękawu,
gdy rozległy się okrzyki, a potem strzały wartownika konwojenta
transportu, który zauważył podejrzany ruch pod wagonami. Cudem wydostałem się
spod wagonu i kluczšc między wagonami innych transportów wylšdowałem
bezpiecznie w swoim wagonie. Interwencja
wartownika była jednak spóniona, gdyż transport już powoli ruszał ze stacji.
Próbowałem wyobrazić sobie, ile tego
cennego, żółtozłocistego ładunku wysypie się po drodze. Nikt z nas nie miał jednak żadnych skrupułów.
Uważalimy, że to dar czuwajšcej nad nami Opatrznoci. To wydarzenie opisał w
swoich wspomnieniach z Kaługi również dr Tadeusz Ginko. Podał jednak, iż naszym łupem była pszenica, a nie kasza jaglana, którš tam nazywano
pszeno.
Janusz Hrybacz.
Malejcha, 1945 r.
24 grudnia 1944 roku, w samš Wigilię Bożego Narodzenia, dotarlimy do miejsca przeznaczenia
miejsca postoju 1 batalionu naszego pułku, znajdujšcego się na
O naszym losie zadecydowano na wysokim
szczeblu centralnym w Moskwie. Pułk
jako jednostka nie został rozwišzany,
ale przeznaczony na tzw. front pracy. Utworzono cztery robocze bataliony,
które rozmieszczono w lasach podmoskiewskich w rejonie Korobowskim, wzdłuż
linii kolejowej, którš wywożono eksploatowane drewno. Cały
pułk pracował dla przedsiębiorstw Metrostroj i Mosgortop w Moskwie,
zaopatrujšcych stolicę w opał, którego odczuwano szczególny brak. Niemcy
podczas odwrotu zatopili kopalnie węgla w Donbasie. Obok nas w podobnych
warunkach pracowali Uzbecy, skazani na długoletnie więzienie, ale nie mielimy
z nimi stycznoci. Okresowo przywożono do pracy studentów, pracowników
Metrostroja, pod koniec 1945 r.
jeńców niemieckich, a na nasze
miejsce przywieziono jeńców sowieckich, których wyzwolili Amerykanie.
Ci poddawani byli ledztwu i ostrej weryfikacji. Dochodzono, w jakich
okolicznociach trafili do niewoli. Najostrzej traktowano byłych oficerów
politycznych i członków Partii, od których wymagano walki do końca.
Nikt z nich nie miał prawa trafić żywy w
ręce wroga.
W lasach podmoskiewskich
wykonywalimy różne prace:
ˇ
Wyršb lasu. Poczštkowa norma na parę ludzi
wynosiła
ˇ Wywożenie drewna z lasu. Używane do tego były głównie
amerykańskie Studebakery, ale jaki czas były i sowieckie Zis-y-
ˇ Załadunek
wagonów. Przychodziły one w różnym czasie, bardzo często w nocy. Plutony wyznaczone do tej
roboty były zobowišzane do natychmiastowego
podjęcia pracy, nawet jeżeli pracowały poprzednio w cišgu dnia. Dodatkowym
obcišżeniem była czasami koniecznoć pokonywania kilku kilometrów do miejsca
składowania . Zimš załadunek był bardziej ucišżliwy, albowiem zamoczona w
topniejšcym niegu odzież zamarzała w drodze powrotnej z pracy na
blachę. W
ziemiankach było ciepło, ale nie było miejsca na suszenie przemoczonej odzieży.
Osuszano jš własnym ciałem. Ponieważ nie
było koców ani pocieli, nasze buszłaty i watowane spodnie służyły do misternego przygotowania sobie
posłania. Niektórzy w tej dziedzinie dochodzili do perfekcji, każda częć
ubioru spełniała odpowiedniš rolę.
ˇ Podczystka. Były to prace porzšdkowe w lesie
polegajšce na wycince pozostawionych przez brygady pilarzy cieńszych drzew oraz porzšdkowaniu konarów i gałęzi. Była to
znacznie lżejsza praca, ale uniemożliwiała uzyskanie depe, gdyż była pracš
nienormowanš.
Poszczególne
pododdziały wykonywały te czynnoci
rotacyjnie, aby zachować sprawiedliwy podział pracy. Oprócz
tego były pomocnicze funkcje, jak np. dniewalny, służbowy, który pozostawał w ziemiance do utrzymania porzšdków,
dyżurni w kuchni, pomkomwzwodni (zastępca d-cy plutonu) i inni do specjalnych
zadań.
Pierwszy list do domu napisałem dopiero 24 lutego
1945 r. Potwierdziłem w nim, że
otrzymałem z domu 500 rubli. O moim adresie powiadomił rodziców Szaban, starszy
pan, którego zwolniono wczeniej,
w czasie naszego pobytu w Zaborie.
Następny
list napisałem 1 kwietnia z okazji wišt Wielkanocnych. Przytaczam go tu w
całoci:
Przede wszystkim chcę złożyć Wam życzenia
wišteczne, oby jak najszybciej zobaczyć się z Wami wszystkimi. Najbardziej
martwi mnie brak wszelkich wiadomoci od Was, nie otrzymałem jeszcze żadnego
listu. Dzisiaj mamy pierwszy dzień wišt. Przed chwilš wrócilimy z ładunku wagonów, mimo że jest dzień wychodnoj. Chcę Was zapewnić
jestem dzisiaj syty jak w domu.
więcone mielimy wspólne, bo kupilimy na pluton 10 jaj, dostalimy trochę
więconej wody. Więc powięcilimy: jajka, sól i kromkę chleba, podzielilimy
się tym jajkiem, popłakalimy i każdy zabrał się do wielkanocnej uczty. Ja na
więta miałem
Od
tego czasu korespondencja się ożywiła. Otrzymywałem również przekazy pieniężne,
do 10 maja dostałem trzy przekazy na sumę 1.500 rubli. Ceny rynkowe na produkty
były w tym czasie następujšce:
Przez
dwa miesišce, tj. od 24.12.44 do 12.02.45 r. pracowałem przy ładowaniu drewna na
samochody ciężarowe i wywożeniu go na skład znajdujšcy się na
W
końcu z ocišganiem nadeszła wiosna, przynoszšc ocieplenie i poprawę warunków pracy. Co
ważniejsze, nadszedł długo oczekiwany koniec wojny, a więc i nadzieja na powrót
do domu. 10 maja 1945 r. otrzymałem z domu banderolę z gazetami i papierem,
którego u nas odczuwano dotkliwy brak. Nasi chłopcy, jak zwykle bardzo
pomysłowi, wpadli na genialny pomysł:
wykorzystania kory brzozowej jako papieru listowego. Do tego celu
nadawała się szczególnie tzw. awiobierioza (drewno brzozowe na potrzeby
przemysłu lotniczego). Była gładka, jedwabista, o pięknej cętkowanej fakturze.
Niestety, nasilenie takich przesyłek spowodowało zakaz i konfiskatę tak
oryginalnej korespondencji. Przecież wspaniały Kraj Rad, opływajšcy we wszelkie
dobra materialne, nie może
pozwolić na negatywnš propagandę.
Zachował się jeden taki mój list, pisany 20 maja 45 r. do Mamy. Przesyłka
poza stemplami pocztowymi posiada również oznaczenie cenzury wojennej nr 14582.
Teraz zapewne stanowi on ciekawostkę filatelistycznš.
W licie tym, bojšc się,
że zostanie skonfiskowany, piszę o swoim dobrobycie: za miesišc maj dostałem
depe za 19 dniówek przekroczenia normy pracy, tj.
W czerwcu pogoda była już letnia. wieża zieleń okryła nasz las, który przepełnił się wiergotem ptactwa, ale tęsknota za domem i bliskimi nie pozwalała cieszyć się pięknem przyrody.
Życie powoli się jednak normowało. Od lipca 1945 r. przeszlimy na 6-dniowy system pracy, niedziela została dniem wolnym. Dotychczas wychodnoj to był 1, 10 i 20 dzień każdego miesišca. Dostałem po raz pierwszy zapłatę za dwa miesišce pracy: 103 ruble. W połowie lipca panowało upalne, kontynentalne lato, co znacznie utrudniało pracę, która wymagała dużego wysiłku. Częciej odwiedzało nas objazdowe kino. Wywietlano między innymi sowiecki film lotniczy pt. Niebo Moskwy.
Warto
wspomnieć o zabawnym incydencie, jaki miał miejsce w zwišzku z próbš
przywracania przez naszego kombata, kpt. Sasa, odpowiedniego wyglšdu
powierzonemu mu pododdziałowi. W trakcie przeglšdu batalionu na placu
apelowym stwierdził on, że żaden z jego żołnierzy nie ma na furażerce
obowišzujšcej gwiazdki. Natychmiast rozkazał, aby z puszek po konserwach
swinnaja tuszonka powycinać gwiazdki dla całego batalionu; z wyjštkiem kadry, która nosiła regulaminowe
oznaczenia wojska sowieckiego. Kiedy rozkaz wykonano i kombat przechadzał się z
satysfakcjš między szeregami batalionu, nagle między ziemiankami co błysnęło w
słońcu. Bystre oko dowódcy uchwyciło to dziwne zjawisko. Przywołał do siebie
dniewalnego. Był nim niski, krępy, liczšcy już około 40 lat kolega z naszego
plutonu Dobrogost, noszšcy sumiasty, szlachecki wšs. Ten prawidłowo
zameldował się przed frontem całego batalionu, który powstrzymywał się od
głonego wyrażenia wesołoci. Dobrogost bowiem miał na furażerce gwiazdę
kilkakrotnie większš niż nasze i wyglšdał jak gwiazdor z szopki jasełkowej.
Zobaczylimy, jak nasz dowódca nagle purpurowieje i głono krzyczy: Czto eto
za bezobrazje? (Co to za skandal?). A Dobrogost przepisowo odpowiada:
Tawarisz kapitan! Eto ŤUbij Swołocz Adolfať, a po chwili dodał Gitlera.
Okazało się, że przypišł on dużš gwiazdę
z napisem w jęz. angielskim made in USA. Napisy na puszkach amerykańskich konserw były
dwujęzyczne, na jednej stronie po rosyjsku,
na drugiej po angielsku on wybrał tę drugš. I tu już batalion nie
zdzierżył wszyscy ryknęli kaskadš miechu. Kapitan opanował się i już
spokojnie rzekł: Niemiedlenno znimi eto i nie walaj duraka (Natychmiast zdejm
to i nie udawaj durnia). Już nie pamiętam,
czy upiekło mu się to bezkarnie.
Kapitan
miał jeszcze do nas pretensję, że nie nosimy pagonów (naramienników). Kiedy
jednak poważnie tłumaczylimy, że uległy one zniszczeniu od dwigania kloców
drewna na ramionach, był bezradny. Nie było naturalnie tkaniny, aby je
odtworzyć. Zresztš z naszym umundurowaniem było
coraz gorzej, mimo plutonu krawców, szewców, których obowišzkiem była naprawa
szybko niszczšcej się odzieży i obuwia.
Nigdy
nie zapomnę dziwnego widoku, a było to pónš jesieniš, kiedy podczas przeglšdu plutonu
wychodzšcego do pracy jeden z żołnierzy ubrany w walonki zostawiał za sobš lady stóp na niegu. Doszło do tego, że chodzilimy do pracy na zmianę.
Jedni oddawali swojš odzież tym, którzy
wychodzili do roboty, a sami w tym czasie siedzieli w bielinie w ziemiance. I tak na zmianę.
W sierpniu,
mimo pogłosek o naszym rychłym wyjedzie, atmosfera była fatalna. Czulimy się
po prostu oszukiwani. Praca była ciężka i było
jej coraz więcej. We wrzeniu nasiliły się ucieczki. Zaczšłem też coraz
częciej o tym myleć. Zebrałem około 1000 rubli, zgromadziłem trochę sucharów
i zaczšłem namawiać naszš dziewczynę-kierowcę samochodu zwożšcego z lasu
drewno, aby uciekała ze mnš. Niepowodzenia niektórych zbiegów, którzy
skazywani byli za karę na wieloletnie ciężkie roboty, ostatecznie
powstrzymały mnie przed desperackim rozwišzaniem.
Duplikat
podania, jakie pisalimy 11 sierpnia 1945 r. do Mieszanej Polsko-Sowieckiej
Komisji do spraw Repatriacji w Moskwie. Podania te składalimy na ręce dowódcy roty. Na odpowied czekalimy
ponad cztery miesišce. Dopiero w grudniu
nasz wyjazd stał się realny.
Skład osobowy 2 plutonu 6 kompanii IV batalionu
po przejciu z I batalionu (listopad 1945 r.)
1. Makarewicz Stanisław z-ca dowódcy
plutonu
2. Buszyński
3. Bystrzanowski
4. Butkiewicz
5. Cichocki
6. Dajnowski
7. Dembowski
8. Dobrogost Władysław
9. Dziedziewicz
10. Gotowiecki
11. Gierasimczuk
12. Hrybacz
Janusz, ur. 1925
13. Iwanowicz, ur. 1923
14. Karczewski Zbigniew
15. Kilian
16. Kondratowicz Bolesław
17. Kostanowski
18. Kozłowski
19. Krynicki
20. Krzywiec
21. Kurc Mikołaj
22. Leków
23. Lekiewicz Tadeusz
24. Łabuński
25. Makowiecki
26. Malewski, ur. 1923
27. Markiewicz
28. Matuszczak
29. Michno
30. Mrowelski Romuald
31. Nosko, ur. 1922
32. Odachowski
33. Odachowski
34. Olinowicz
35. Ostrowski
36. Piontkowski Wacław
37. Piotrowski
38. Puciato Mieczysław
39. Silewicz
40. Smagur
41. Skorwid (poeta)
42. Szabliński
43. Wirszyło (aktor)
44. Więcek
Z Wilna dochodziły nas wieci o masowej ekspatriacji ludnoci polskiej. Mój brat Jerzy, który po zdemobilizowaniu z Ludowego Wojska Polskiego wrócił do domu rodzinnego, w licie z 21 sierpnia 1945 r. pisał:
Jestemy już spakowani. Sprzedalimy kredens, szafy, krzesła, łóżka i wiele drobnych rzecz. Ojciec nie pracuje. Powoli przejadamy sprzedane rzeczy, a transporty jak na złoć nie odchodzš. Ostatnio odeszły transporty nr 46 i 47. Jutro ma odejć nr 51 (nauczycielski). My jestemy zapisani na transport wojskowy nr 61. Chcielibymy jak najszybciej wyjechać. Mamy nadzieję na spotkanie z Tobš w Polsce. Zamierzamy osiedlić się w Szczecinku, jest tam podobno wiele jezior i lasów, jak na naszej kochanej Wileńszczynie.
Ostatni list otrzymany od Jurka w końcu padziernika nosił datę 5 padziernika 45 r. Brat pisał w nim:
Sprawa naszego wyjazdu
utknęła w martwym punkcie. Po prostu nie
ma wagonów. W Zwišzku Patriotów Polskich mówiš jak będziemy mieli wagony
pojedziecie, a one mogš być za godzinę, może za dzień albo za tydzień, jak i za miesišc. Po
zdaniu kartek żywnociowych otrzymujemy co 5 dni talony. Na naszš 5-osobowš
rodzinę dostajemy za nie: 15 dkg cukru, 10 dkg suszonych żółtek i 15 dkg oliwy.
Nasze rodki finansowe kurczš się zastraszajšco, ale to nie tylko nasz problem,
w takiej sytuacji jest większoć naszych rodaków. Jestemy jednak dobrej
nadziei. Trzymaj się.
List Jurka, datowany 18 listopada 45 r.,
pisany był już z Gorzowa nad Wartš (Ziemie Odzyskane), ale do mnie nie dotarł,
wrócił do Gorzowa. Była to metoda powszechnie stosowana wobec nas przez
sowieckie władze. Miała ona na celu dezorientowanie nas w sytuacji naszych
rodzin. Nie wiem, dlaczego sowietom tak zależało na pozostawieniu nas w Kraju
Rad.
19
padziernika cały nasz batalion przeniesiono do IV batalionu na
***
Dalsze moje losy zawiera dzienniczek, stanowišcy następny, odrębny rozdział moich wspomnień.
Częć kartek dziennika z oryginalnymi zapisami
Dzienniczek
swój pisałem od 14 padziernika 1945 r. na małych karteczkach, o wymiarze 55 x
tzw. skręty. Zapisy były lakoniczne, miały być z czasem rozszerzone. Przeleżały
wiele lat. Większoć wrażeń zatarła się w pamięci, a poza tym uważałem,
że rozbudowanie dziennika zmieniłoby jego charakter, jego historycznš
autentycznoć i dlatego został on przepisany w takiej formie, w jakiej powstał.
1945 rok
14
X |
Niedziela. Dzisiaj spadł pierwszy obfity nieg.
Był podpułkownik i major
ze smoleńskiego Okręgu majš nas przejšć. |
16
X |
Otrzymałem dwa listy od
Jurka (brata), z 3 i 4 bm. Ładowalimy wagony drewnem na |
17
X |
Pracowałem na maszynach
(Zis-5 zwożenie drewna z lasu) z Ninš kierowcš Żydówkš. Na |
18
X |
Dostalimy chleb na
depe. Jedziłem z Żeniš dwa rejsy. Zdemobilizowali sztrafnyje roty. My
wcišż siedzimy. Nowy komwzwod st. sierżant Buryn. |
19
X |
Pištek. Przeniesiono nas
do IV batalionu na |
20
X |
Przygotowujemy się do
piłowania drzewa w lesie. Koncert w III batalionie. Awantura z nocnym
załadunkiem (nie chcemy ładować). Ładunek na |
22
X |
Odpoczywalimy, wieczorem
chodzilimy po drewno dla kuchni. Odszukałem swoich szkolnych kolegów: Cywa
(Czesiek Cywiński), Gizel (A.Gizelewski), Ławryn (Ławrynowicz) i innych.
Chłopcy na grandę chodzš po pyrki. W ziemiankach prawie wszyscy majš
schowki na zapas kartofli. Dyscyplina o wiele słabsza niż była |
26
X |
Na podczystce(norma
tylko |
27
X |
O godz. 12 zdjęcie z
piłki (piłowanie, cinanie drzewa w lesie) na załadunek wagonów. Jeden z
najcięższych ładunków. Dostałem buty przeciwgazowe (walonki rozpadajš się). |
28
X |
Awantura ze st. lej.
Pażydajewem (z-ca kombata politruk). Zamknęli na gubę (areszt) Krzywnę, a
wczoraj poszedł tam Dobrogost. Bylimy w łani. |
1
XI |
Byłem w II batalionie na |
4
XI |
Dostałem
4 listy (od Mamy, Jurka z 16.10. i od Sylwii z 13.10.). Zaczyna się dzika
repatriacja(samowolne ucieczki). |
6
XI |
Był niby wychodnoj
(dzień wolny od pracy), pomimo to chodzilimy na ładunek na |
7
XI |
Psiakoć na więto
(rocznica rewolucji padziernikowej), a na niadanie jeszcze
większa lura (zupa). Przed obiadem znowu wagony do ładowania. Ja zostałem,
musiałem oddać bluzę i spodnie, siedzę więc w bielinie na narach. Chociaż
raz i mnie się udało, bo
dotychczas zawsze pracowałem. |
11
XI |
Rano odpiewalimy hymn,
rotę i modlitwę. Po obiedzie wagony, tym razem nas ominęły. Wieczorem
specjalny koncert narodowy.
Na skutek naszych impulsów patriotycznych awantura, zabroniono powtórzenia koncertu innym. W ziemiance lokalna
awantura z Kurcem. |
12
XI |
Dzisiaj już po raz trzeci
zostałem w ziemiance, swoje buty oddałem drugiej zmianie. Do pracy chodzimy
na dwie zmiany, wychodzi zaledwie 12 ludzi. Wczoraj z naszej roty dwoje
uciekło do domu, razem z Michnš będzie ich już trzech. Z polskiej
ambasady w Moskwie
jeden z naszych z 3 roty dostał nowe ubranie, pienišdze i informację, że do 1.01.46 na pewno
wyjedziemy. Odnosimy się do
tego z dużym niedowierzaniem, jak dotychczas nasi ambasadorzy już podobne
wieci nam nieraz dostarczali, a my cišgle tu tkwimy. |
13
XI |
Łania. Ładunek na |
14
XI |
Znowu
w ziemiance. Trudno zabrać się do pisania. Wczoraj dowiedziałem się przykrych
rzeczy o swej platonicznej miłoci Kazi. Przez 3 lata zajmowała w moim sercu
poczesne miejsce, teraz pozostało mi tylko lotnictwo. |
18
XI |
Znowu nas podzielono, ja
zostałem przydzielony do l-szej roty 3 plutonu. Był u nas Tosiek,
dostalimy wojłaki (walonki). |
19
XI |
W Sazanowie na |
20
XI |
W Barminie na |
21
XI |
Uporczywe plotki o
wyjedzie do Polski. Bylimy na piłowaniu w lesie, z Witkowskim
wykonalimy tylko |
22
XI |
Jestem w roli
zagatowszczyka (przygotowuję i obcinam gałęzie po cięciu drzewa). |
23
XI |
Nasza
rota idzie do ładowania wagonów. Wieczorem ładunek karobki (nieduży, kryty wagon), w
pięciu załadowalimy jš w cišgu 50 minut. |
24
XI |
Na robotę nie poszedłem z
powodu porwanych spodni. Czytałem opowiadania Czechowa. 4-ta rota, a razem z
niš i Nosko, powędrowali na |
25
XI |
Jak grom z jasnego nieba
gruchnęła wieć w III batalionie oficjalnie powiedziano o naszym wyjedzie.
Po koncercie przyszedł komrot lej.
Kudrych i kazał pisać podania do d-cy batalionu. W batalionie jakby kto kij wsadził w mrowisko.
Ogólna radoć, piewy, ale ostatecznie niedowierzanie naszym władzom. A może
znowu bujda. |
26
XI |
Pracowalimy na taczankach(wózki
na placu drewna). Dzień długi jak wiek. Całš noc nie mogłem zasnšć, wszyscy
mylš tylko o
wyjedzie. |
28
XI |
Dzisiaj ma wyjeżdżać II
batalion, na ich miejsce przyszedł już transport jeńców sowieckich z Niemiec,
czy Francji, oswobodzonych przez aliantów i przekazanych Rosji. Będš teraz
przechodzili tu
kwarantannę. |
29
XI |
Dopiero dzisiaj wyruszył
II batalion. Pracowalimy na maszynach (wywożenie z lasu drewna). Wieczorem
wiadomoć mamy dzisiaj w nocy albo
jutro wyjechać nasza 1 i 5 rota naszego batalionu. W ziemiankach nieopisany ruch, na
gwałt mycie ludzi myjemy się w
zupełnie zimnej wodzie. Sporzšdza się spisy, wymienia porwane ubrania i buszłaty na mało lepsze płaszcze. |
30
XI |
Znowu zagatowszczyk
(pełnišcy dyżur). Wysłano nas do pracy ładowanie maszyn, dwa rejsy, tak jak
wczoraj. Wszyscy się niecierpliwiš. Co jest z wyjazdem? |
3
XII |
1-sza, 4-ta i 5-ta rota
nie chciały ić do roboty. |
6
XII |
Rano wrócilimy ze składu
(plac, gdzie układano drewno), nie pracowalimy.
Wieczorem pogoniono ludzi do załadunku wagonów, ja nie poszedłem, schowałem
się. Wreszcie piorunujšca wiadomoć atstawit wyjezd do |
8
XII |
A jednak dowiadujemy się
majš być wagony do wyjazdu. |
9
XII |
Wieczorem załadowalimy
się do wagonów. Nadzwyczajna rzecz, wprost nie do wiary, dostalimy
pasażerskie wagony. Ale cišgle nie wierzymy, czy ruszymy stšd. |
10
XII |
Po południu ruszylimy do
Barmina. Całš prawie noc stalimy w Krywandinie. Chłopcy
dostali się do wagonów z mięsem. Alarm! Milicja, rewizja naszych wagonów, bez
rezultatu nic nie znaleziono. |
11
XII |
Kurowskaja, nocš
przybylimy do Moskwy, na jej przedmiecie. Pijaństwo i jego skutki. |
12
XII |
Zwiedzamy
Moskwę, naturalnie nielegalnie, na własnš rękę: Krasnaja Płoszczad,
spotykamy polskiego majora z armii Berlinga, jazda metrem i tramwajem
moskiewskim, naturalnie na gapę (nie mamy rubli). Póny powrót, za karę
zostaję dniewalnym w karnym wagonie chałodnym, zapełnionym turystami
poprzednio zatrzymanymi. W nocy
łania, bardzo nowoczesna, czysta. A jednak i u nich może być co porzšdnego. |
13
XII |
O 16-tej wyjeżdżamy z
Moskwy. |
14
XII |
Zamieć nieżna. W nocy o
godz. 1-szej dobijamy do celu Kirowa. |
20
XII |
Dostalimy koce, po raz
pierwszy od czasu skierowania nas do pracy w lesie. Mieszkamy w koszarach i
ziemiankach po litewskiej dywizji. Pozostały gazetki w języku litewskim.
Znowu zniecierpliwienie. Dlaczego nie jedziemy? |
21
XII |
Zamieniono nam płaszcze i
bluzy. |
24
XII |
W i g i l i a. Ziemniaki,
ledzie, zupa i ryż. Łamiemy się opłatkiem u Toka. A jednak chyba
wydostaniemy się z tej Rosji! |
30
XII |
Nowe ubrania angielskie
płaszcze i koszule, które traktuje się jako gimnaciorki (bluza mundurowa).
Rozdział o 2-giej w nocy. |
1946 r o k
3 I |
Czwartek. Idziemy do lasu po drzewo. Napotykamy
pozostałoci po froncie:
linie okopów, bunkry. Pragnę jak najwięcej zapamiętać, gdzie byłem i co
widziałem ludzi, ubiory, odmiennoć
krajobrazu to kraj, którego może już nigdy nie zobaczę. Co daj Boże! O 24-tej podstawiono wagony. |
4 I |
Godz.10. Fajansowo
jedziemy do Polski. Wagony towarowe, ale tempo jazdy szybkie. |
6 I |
Niedziela. Żabinka dawna
stacja polska, dworzec budowany przed wojnš, jakże różni się od stacji
rosyjskich. Awantury z żołnierzami sowieckimi na targowisku, gdzie naszym
zarzucono zdradę ojczyzny (izmienniki rodiny). Wypiłem pierwszy raz wódkę z
Witkiem Plawgo za pomylnoć naszych losów. Nocš bylimy w Brzeciu. |
7 I |
Brzeć n/Bugiem stacja
towarowa. Łażę po torach, oglšdam załadowane transporty. Na jednej z
kolejowych lor czołg
z oznaczeniem 7-miu stršconych
samolotów. Wieczorem idę po suchary. |
8 I |
Widzimy jeńców
niemieckich, wiozš ich do Rosji. Przechodzimy dezynfekcję. |
9 I |
Wagony z Polakami
wracajšcymi z robót w kopalniach Stalinogorska. W stronę przeciwnš transporty
Niemców. |
10 I |
Wagon z niemieckimi ksišżkami. Biorę sobie parę
technicznych ksišżek o samochodach,
przeładunek do wagonów do Polski. Dołšczajš
zatrzymanych, po awanturze w Żabince,
Dordzika i innych. |
11 I |
Pištek. Wyruszylimy z
Brzecia, przekraczamy granicę w Terespolu. Pierwsze polskie mundury, orły,
łzy wzruszenia. Rosyjscy oficerowie
i podoficerowie przed samš granicš opuszczajš nas. Dostajemy polskš
eskortę. W nocy docieramy do Białej Podlaski. |
12 I |
Zwiedzam Białš Podlaskę.
Nadzwyczajna życzliwoć ludnoci. Dowiadujemy się trochę o stosunkach w
Polsce. Radzš nam pozdejmować biało-czerwone opaski, jakie wielu z nas
przechowało, mimo licznych rewizji osobistych, które nas dotknęły. |
13 I |
Niedziela. Idziemy
zbiorowo, w szeregach, do kocioła. piewamy Boże co Polskę. Łzy w oczach,
ogólny podziw i uznanie widoczne na
każdym kroku. Widzę pierwszego polskiego podchoršżego lotnictwa. Na lotnisku
sowieckie samoloty. |
14 I |
Dostajemy zawiadczenia o
zwolnieniu przez Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego, z fotografiš.
Wyglšdamy na nich jak przestępcy. |
Zawiadczenie Ministerstwa Bezpieczeństwa
Publicznego wydane 13 stycznia 1946 r
.
w Białej Podlasce
15 I |
Wyjazd do Warszawy przez
Łuków, gdzie siedziałem w nocy, czekajšc na pocišg. |
16 I |
W a r s z a w a. Gruzy,
zniszczenia. Grozš przejmuje widok zniszczonego mostu Poniatowskiego i
Starego Miasta. Odżywiamy się we wszystkich stołówkach, gdzie tylko dajš
jeć. Nocujemy w
dziekance na Krakowskim Przedmieciu. |
17 I |
Pierwsza rocznica
wyzwolenia Warszawy polskie flagi. A jednak w końcu jestemy w Polsce!
Gdzie sš moi rodzice? |
18 I |
Biorę bilet do Szczecinka,
ale jadę najpierw do Poznania. Tam ma być moja ciocia. |
19 I |
Niestety, cioci Jadzi pod
wskazanym adresem przy ul. Garbary nie ma. Wyjechała do Landsbergu (Gorzowa).
Jedziemy z Wackiem Gilickim w jej lad. Około 23-ciej jestemy w Gorzowie nad
Wartš. Nocujemy w Punkcie Etapowym PUR. |
20 I |
Niedziela. Rano błškamy
się po opustoszałych ulicach miasta. Nagle spostrzegam wychodzšcš z katedry
Mamę. Zbliżamy się do Niej. Poznaje Wacka, pyta: A gdzie jest Janusz. Mamo to ja odpowiadam. Radoci naszego
spotkania nie da się opisać. Bylimy znowu razem, całš rodzinš. Jeszcze tego
dnia idziemy z bratem Jurkiem do gorzowskiego teatru na sztukę Bałuckiego
Grube ryby. |
***
Kończy się moja odyseja wojenna i otwiera się nowy rozdział życie na Ziemiach Odzyskanych.
*
Autor maszynopisu
pozostaje nieznany. Jest to jedno z pierwszych opracowań o naszym pobycie
w Kałudze.